poniedziałek, 15 października 2012

All the Cats are coming black. Rozdział II.

Dzisiaj dowiedziałam się, że człowiek, którego przez całe życie nazywałam Pawłem, okazał się być Jackiem D:  Przeżywam traumę! Wielkie podziękowania dla Innej Martwej.  I jest krócej, ale szybciej.
W sumie, to lubię ten rozdział.
Muzyka do rozdziału? A jest jeden kawałek, który mnie inspirował.
Three Days Grace-,,I Hate Everything About You''
Gotowi? To zapraszam....



- Amelia?
- Przy telefonie, kto mówi?
- Gerard. Mogę cię o coś prosić?
- Ty zawsze mnie o coś prosisz.
- A ty nigdy nie odmawiasz. Chodzi o dzisiejszy wieczór…

*

Staruszek zbliżył się do aparatury, do której podpięty był Frank. Chłopak był zaniepokojony, próbował powiedzieć cokolwiek, lecz z tylko bolesnym skutkiem. Postać wykrzywiła dziwacznie głowę i szarpnęła za rurkę która prowadziła do maski tlenowej . Frank przeraził się. Chociaż potwornie go to bolało, spróbował się podnieść. Był już na tyle sprawny, że nie potrzebował maski do oddychania, jednak nie wydawało mu się, że starzec ma dobre zamiary. Ten zaś zabrał poduszkę z sąsiedniego łóżka i przydusił nią głowę Franka do materaca. Ten w panice zaczął się miotać i krzyczeć, na marne, gdyż i tak nikt go nie słyszał.

*
Gerard wyszedł z domu i zamknął drzwi. Schował klucz pod wycieraczką.  Zdecydował się pojechać na swoim starym motocyklu. Jego zdaniem, auto zbyt dużo paliło. Przypomniał sobie, że zostawił w szpitalu swoją czarną, skórzaną kurtkę. Wrócił się do domu i przywdział brązową, nietrafiony i znienawidzony prezent od ciotki Margaret. Chociaż wyglądał w niej całkiem nieźle.


*

- Panie Smith niech pan zostawi pana Iero! - dotarło do Franka i zemdlał. Umierał. Było to dla niego nowe uczucie. Trochę cudowne i trochę przerażające. Chciał żyć. Lecz tak jakby  zaczynał kochać śmierć.
Biało. 
Biało.
Biało.
Biało i zimno.

Ból.
Uderzenie.
Wdech.

Światło.
Niemrawy obraz znów stracił swoją barwę.
 Zasnął.


*


- Jak to był duszony? Jest w szpitalu! Po wypadku! Powinien ktoś mieć na niego oko, cholera!
- Niech się pan uspokoi! - próbował przyhamować złość Waya lekarz.
- Jak mam być spokojny, skoro przed chwilą o mały włos znów go nie zabito! On nie może umrzeć proszę pana. Nie może!- pieklił się Gerard krążąc pod drzwiami od sali i  zaciskając pięści. Był zdenerwowany.
- I żyje!
- Wiem! I macie szczęście! Cholera! - wrzasnął i osunął się na ziemię. Przysunął się do zimnej ściany i zasłonił twarz dłońmi. - Przepraszam. -  westchnął. - Ja po prostu ostatnio nie wytrzymuję. - podkurczył kolana i zwinął się w kłębek. W podobnym stanie była jego psychika. Kłębek nerwów.
- Oddychaj głęboko, zaraz przyniosę ci herbatę, a może chciałbyś jakiś lek na uspokojenie?- lekarz schylił się do jego poziomu.
- Jeszcze się naćpam, nie dziękuję, w domu mam lepsze.
- Jednak i tak dam panu herbaty.  – powiedział i wyprostował się. - Będzie dobrze.  –  dodał po chwili i poszedł gdzieś.
- Mówią, że będzie dobrze, bo nie są na twoim miejscu. - mruknął do siebie. I poczuł się dziwnie bezsilnie.


*

Frank powoli wracał do siebie.
- Ale jak to martwy od czterech godzin! Przecież on dusił tego chłopaka! Widziałam na własne oczy!
- Elisabeth, przecież mówię co widzę! Jeszcze dziś zawożono go do kostnicy! - ktoś wydzierał się nad jego łóżkiem. Wyszli z pomieszczenia nie zamykając drzwi. Brunet otworzył oczy i wziął głębszy wdech. Wszystko go bolało, ale również było to dla niego strasznie obojętne.
Ktoś stanął w drzwiach. Było to dosyć charakterystyczne i Frank wiedział, że zna tę osobę. Ona zaś zbliżyła się do łóżka i przykucnęła przy nim. Oparła głowę i ręce na wolnej przestrzeni materaca.  Chłopak przesunął rękę i pogładził kosmyk włosów, który ułożył się niedaleko jego dłoni. Był miły w dotyku.
- Frank… Pewnie chcesz wiedzieć co z Jamią. Źle. Nie będę cię oszukiwał, byś czuł się lepiej. Ona umiera. Ciebie też coś chce zabić. Chciałem tu przyjechać i dowiedzieć się, że chociaż tu jest dobrze. Ale nie. Tu też jest źle.  – mężczyzna wypowiedział zdanie z naciskiem na ostatnie słowo – I nie będzie lepiej. Za dwa dni mogą cię wypisać. Lepiej żebyś się zgodził, to mogą być ostatnie chwile z Jamią. To chyba wszystko co miałem ci przekazać.
Frank trawił wszystkie informacje.
Jamia umierała. Jego próbowano zabić, jednak oprawca był tak martwy, jak tylko można być. Wszystko kręciło się wokół śmierci. Cały jego świat postanowił ubrać się w czarne kolory, niczym żałobnik. I ten, co wcześniej był najczarniejszym, teraz musiał być światłem, chociaż było to tak sensowne, jak robienie w lochach latarni morskiej. Ten człowiek się nie nadawał. Poprawka, musiał się nadawać.
Gerard podniósł się i usiadł na materacu. Bezradnie spojrzał w oczy towarzysza, których mętny blask wyrażał stan, w jakim znajdował się chłopak. Popularnie można by ten stan nazwać ,,czarną dupą’’, aczkolwiek z uwagi na podniosłość chwili użyję stwierdzenia, że był wyprany z emocji.
- Trudno mi zgrywać anioła, skoro od zawsze mam diabła za skórą. – powiedział i odszedł. Zatrzymał się w drzwiach. – Nic cię już tu nie skrzywdzi, a jeśli tak, to zajebie wszystkich tych gnojów z tego popierdolonego szpitala.
Gerard nie potrafił po prostu wyjść. I znów zapomniał o swojej czarnej kurtce.

*

Wyszedł ze szpitala i udał się na parking po motocykl.  Powietrze było zimne i rześkie, gwiazdy zrosiły bezchmurne niebo. Gerard wygiął głowę ku górze i przymknął z zadowoleniem oczy. To była jego pora. Cicha noc koiła zszargane nerwy, pozwalała rozluźnić się mięśniom. Potrzebował jej, delektował się nią.
- Miau. - pisnęło coś obok niego. Dosyć spory, czarny kot siedział na jego motocyklu.
- Cześć  kiciu. - powiedział i podrapał kota za uchem.- No, spierdalaj już. Nie mam dzisiaj nerwów na zwierzaki.
Kot zeskoczył z motocykla, gdy mężczyzna odpalił silnik. Odjechał.
- Miau.

*

Frank leżał i bezmyślnie gapił się w sufit. Nic więcej robić nie mógł. Gerard odszedł. Jego krótka wizyta poprawiła trochę nastrój chłopaka, jednocześnie go pogarszając. Ale niewiedza bardziej truje umysł od wiedzy. Przynajmniej był świadomy tego, co się dzieje z ukochaną. Najgorsze nadchodziło. A on nawet nie mógł jej powiedzieć, że ją kocha.


*


Gerard jechał z zawrotną prędkością. Wiatr szumiał mu w uszach. Wsłuchiwał się jednak w pomruki silnika. Motocykl mruczał. Cichą piosenkę o zabijaniu.


*

- Panie doktorze, niepokoją mnie obrażenia pana  Iero.
- Co z nimi nie tak? Zaczęły ropieć? Skóra odpada?
- Nie - odparła pielęgniarka. - Nie o to chodzi.
- Zatem o co?
- Siedem proszę pana. Siódemka.


…You don’t know but I know
We are falling into the killing jar
Like a fly, like a bird
Into the painful cage
Is your turn, is your turn
To die alone tonight….

3 komentarze:

  1. Siedem, serio? Wypadek o zabarwieniu religijnym? XD Bo wiesz, skoro koty, palenie, szatan, itp. To raczej powinny być trzy szóstki.. XD Wiem, jestem chora na głowę. Podobał mi się rodzialik, no i takie tempo zawsze spoko :3

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostatnio na religii uczyliśmy się o liczbie 7. Coś, że jest to liczba oznaczająca obfitość etc. etc. XD
    Ja już myślałam, że ten kot to i Gerdzia zaatakuje, ale na szczęście nic takiego się nie stało. A teraz jeszcze jakiś MARTWY gościu chciał udusić Franka! To się robi coraz bardziej dziwne ._. Ale i tak to kocham :D
    Weny życzę, dużooo weny!

    OdpowiedzUsuń